Recenzja filmu

Kapitan Szablozęby i skarb piratów (2014)
John Andreas Andersen
Lisa Marie Gamlem
Kyrre Haugen Sydness
Odd-Magnus Williamson

Postrach kin i oceanów

Film opowiedziany jest w drętwej, niezamierzenie posępnej tonacji. Niby są przygody, są żarty, są nawet sekwencje musicalowe (sam kapitan Szablozęby śpiewa na przykład o byciu piratem) – ale
Pozory mylą. Na pierwszy rzut oka "Kapitan Szablozęby i skarb piratów" wydaje się norweską podróbką "Piratów z Karaibów", a sam tytułowy bohater – skandynawską odpowiedzią na Jacka Sparrowa. Całkiem możliwe, że to właśnie sukces filmów z Johnnym Deppem sprawił, że producenci z Oslo wyłożyli pieniądze na najdroższy w historii ich kraju film dla dzieci. Ale kapitan Szablozęby wypłynął w swój pierwszy rejs ponad dekadę wcześniej niż Sparrow. W Norwegii jest już zresztą instytucją; jego nazwisko firmuje cykl książek, spektakle teatralne, gry komputerowe i filmy. Nic dziwnego, że Norwedzy chcieli podzielić się swoim skarbem ze światem. Charyzma ich ulubionego pirata została jednak w domu, nie przepłynie raczej przez morze. Poza granicami Norwegii Kapitan Szablozęby ma tyle uroku, ile dla Norwegów miałyby pewnie nasze filmy o Panu Kleksie. A nawet mniej. 



Twórcy robią bowiem podstawowy błąd i zakładają, że tytułowy pirat nie wymaga przedstawienia. Być może każdy mały Norweg wie, kto zacz i z czym to się je. Ale z perspektywy fotela kinowego zlokalizowanego w Polsce sprawa wygląda trochę inaczej. Wszyscy w filmie mówią o Szablozębym z wielką estymą, z szacunkiem i podziwem. To celebryta korsarskiego światka, postrach mórz, władca oceanów i tak dalej. Bogacze się go boją, a pirackie dzieci marzą o majtkowaniu na jego pokładzie. Tyle że sam zainteresowany jakoś nie dorasta do własnego wizerunku. Reżyserski duet John Andreas Andersen i Lisa Marie Gamlem oraz aktor Kyrre Haugen Sydness pokazują go jako niemiłego, zadufanego w sobie typa - jakby wbrew temu, co mówią nam o nim za pośrednictwem dialogów. Choć Szablozęby daje kolejne dowody swojej ignorancji i arogancji, żadnemu z bohaterów jednak klapki z oczu nie spadają. 11-letni Paluch (Vinjar Pettersen) jak gdyby nigdy nic wciąż zabiega o uznanie kapitana i marzy o dołączeniu do jego załogi. Analogia z Jackiem Sparrowem nasuwa się sama: on też przecież stanowił jaskrawy przykład rozdźwięku między reputacją a rzeczywistością. Ale twórcy "Piratów z Karaibów" robili z tego dysonansu komediową perełkę - tutaj tymczasem temat nie istnieje. W rezultacie zaczynamy zastanawiać się, czemu w ogóle każe nam się kibicować niesympatycznym piratom, którzy zamierzają obrabować niewinne i pokojowe państewko o nazwie Lama Rama?

Kibicować zresztą nawet za bardzo się nie chce, bo film opowiedziany jest w drętwej, niezamierzenie posępnej tonacji. Niby są przygody, są żarty, są nawet sekwencje musicalowe (sam kapitan Szablozęby śpiewa na przykład o byciu piratem) – ale frajdy w nich za grosz. W charakterze gagów dostajemy głównie przyciężkawe slapstickowe numery albo dowcipy z puszczaniem bąków (więcej niż jeden, niestety). Jest też trochę topornych żartów językowych w rodzaju gry słów "zołza/zęza" albo spieniężania stereotypów o Niemcach (obowiązkowo pada słowo "Kartoffeln"). Mamy również galerię postaci złożoną z odpychających przygłupów: od tytułowego kapitana przez króla Lama Ramy, który łączy w sobie Formanowskiego Mozarta z Eltonem Johnem, po jego brata: złego do szpiku kości – oraz do bólu zęba u widza rozpoznającego na odległość garść filmowych skrótów myślowych (patrz: diaboliczny śmiech). Nawet dzieci – w zasadzie prawdziwi protagoniści, figury identyfikacji dla małych widzów – są tu jakieś drętwe i znudzone całą wyprawą. Kiedy Paluch w kluczowym momencie filmu pokonuje własny lęk, robiąc coś, co zdawało się leżeć poza zasięgiem jego możliwości, tylko się niemrawo uśmiecha. I ta apatia się udziela.



"Kapitan Szablozęby i skarb piratów" nie broni się też jako widowisko. "Największy budżet w historii norweskich filmów dla dzieci" najwyraźniej nie wystarczył na inscenizację spektakularnych scen pojedynków, bitew morskich i pogoni. Niby wiadomo: nie jesteśmy w Hollywood. Ale w filmie razi nie tyle nawet brak blockbusterowych łakoci wizualnych i wszechobecne ciasne kadrowanie, co dziwne narracyjne skąpstwo: nieskładne elipsy, luki w opowieści, nieoczekiwane przeskoki między kolejnymi fabularnymi klockami. Oto paradoks "kina pirackiego", którego fabuły tak zafiksowane są na kwestiach finansowych (chęć zdobycia jakiegoś skarbu to zazwyczaj główna motywacja bohaterów): bez epickiego oddechu i dużego budżetu nie ma co wypływać na box-office'owe morze. Problem w tym, że łatwo wtedy o kraksę: pamiętamy przecież spektakularne porażki "Piratów" Polańskiego (choć sam film się bronił) czy "Wyspy piratów" z Geeną Davis (ten bronił się już mniej). Kapitan Szablozęby nie będzie sam na dnie.   
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones